Taurus
- Kategoria: Polityka
- Simon
O dumny Narodzie husarii pod Wiedniem, szarży somossieryjskiej i Jadwigi, sanitariuszki z Powstania Warszawskiego oddział w Starachowicach. Oto wstałeś z kolan, dumnie uniosłeś chmurną brew, trzasnąłeś pięścią w stół i zatrząsłeś skostniałym; zmurszałym do cna gruntem geopolityki! Zadrżały w lęku oblicza wrażej niemieckiej Hakaty, jak donosi TVP; dławią się w strachu przed nowonarodzoną przed ośmiu laty potęgą zboczone Francuzy, jak donosi publiczne radio; a jęk zazdrości o potęgę przetacza się od Władywostoku po Lizbonę, jak donosi prasa ze stoiska prezesa Obajtka. Oto waleczny naród Lechitów Kaczyńskich sięga wreszcie po należne mu po Chrystusie miejsce: po centralne miejsce w diademie narodów, po miejsce na brylant najpiękniej rżnięty słodką a nieporadną mową ojca Rydzyka, oraz odwagą cywilną, odpowiedzialnością i wielkodusznością Jarosława Kaczyńskiego.
Piękne czasy nastały zaiste, czasy, kiedy najciemniejszy burak ode piwka spod osiedlowego śmietnika może już przywdziać na powrót husarskie skrzydła za pożyczkę i nie martwić się już o śmietnik. Pijani historią, potęgą, znaczeniem, propagandą, aniguzikiem i ławeczkami patriotycznymi z paździerza za sto tysięcy.
To co, jest potęga, honor i niewyobrażalna duma? A jaaaaaak! Jak się bawicie?!
No to fajnie.
To już możemy iść na żebry.
Ach, jakież to zabawne facecje krążą po necie a propos żydowskich roszczeń! A te zakrzywione noski na grafikach, te pejsiki, te grosiki dorysowane! Te trąby jerychońskie o ustawie 447, pięć pięć dziewięć czy 666, czy jak tam obecnie jest w modzie, które mają rozwalić mury izraelickiej potęgi ponoć rządzącej światem!
A tu proszę: jest pretendent do miana nowego narodu wybranego, wybraność liczący w grosikach. Kij tam z tym, że te wszystkie ustawy 447, czy 774 (materia jest tak poważna, że aż mi się to myli) i pierdyliony na paskach TVP są mniej więcej z tego samego kabaretu poronionych urojeń, którymi karmi swoich cepów przaśna propaganda: najzabawniejsze jest to, że heroldzi narodowosocjalistycznego HONORU Lechitów przedwiecznych nie widzą tu żadnych paraleli. Nic, a nic.
Ale to dlatego, że są koszerni na „narodowy” sposób.
Tak oto stanęliśmy w rzędzie z krajem bądź co bądź aż trzeciego świata, Namibią. Im Niemcy wypłacają odszkodowanie po ponad stu latach? To czemu nie nam po osiemdziesięciu?! Mgnienie oka wszak w porównaniu, można powiedzieć. My, potęga której Niemcy zazdroszczą, my, gracz światowy w graniu na dudach przez niewysokiego osobnika, my paw narodów i pawie pióro u tyłka mateczki Ziemi, my, co warto powtarzać, którzyśmy wstali z nagła z kolan – otóż patrzcie: Namibia dostała, a my nie!
Dawaj, przebrzydły Niemcu, dawaj i zważaj przy tem na nasz honor!
To jest rzecz jasna wszystko bez sensu i nie ma żadnego przełożenia na świat realny. Ale to dość oczywiste: większość działań zjednoczonej tak zwanej „prawicy” nie ma przełożenia na świat realny, a jedynie na ten urojony, montowany w głowie skurwerena przez Dankę Koreankę. Była umowa z 1953 roku, było zrzeczenie się reparacji przez rządy PRL, których, chcąc nie chcąc, nie wnikając w materię prawną, obecne władze są kontynuatorem (choć będą propagandowo twierdzić inaczej). Jest jasne, że z większości reparacji, które przejęła Moskwa, a które w ramach umowy miała przekazać nam, zobaczyliśmy uczciwie 1:1. Jak mawiał prylowski dowcip: my im lokomotywę, oni nam ziemniaka. Że Niemcy zapłacili, a myśmy nie dostali z tego niemal nic. Wiadomo też, że okupacyjna strefa rosyjska w Niemczech, przemianowana potem na NRD (DDR), została z reparacji wobec Polski wielkodusznie zwolniona (Rosjanie i tak wzięli już, co zmieściło się w wagony).
Jest wielokrotnie ponawiana kwestia zrzeczenia się roszczeń, wpychana tego zrzeczenia się Niemcom i Moskwie w gardło, wciskana kolanem i dopychana wódą w ambasadach. Byle wzięli, byle łyknęli, nie chcemy od was nic, uregulowane, dostaliśmy ziemniaka za lokomotywę, git jest, spoko, możemy się rozejść, goździki na drogę.
„A dlaczegóż to tak?!” – zarży pryszczaty wzmożony patryjotyzmem kuc – „Sprzedawczyki, gnoje, tak dali Kremlowi – dawać nam tu teraz z powrotem sześć pierdyliardów!”
Otóż dlatego tak, drogie dzieci, że kwestia reparacji była ściśle powiązana z granicami. Obolała Polska, która straciła jedną trzecią terytorium, kilka milionów obywateli, a jej stolica stała w gruzach miała nagle nie tyle potężnego protektora, co właściciela. Który tylko z kaprysu nie zrobił z niej kolejnej wewnętrznej republiki. Ot, tacyśmy byli tej wojny „zwycięzcy”.
Ziemie Odzyskane były wtedy dla Polski jak tlen. Jak zadatek na przyszłość, która mogła nigdy nie nadejść. Jak jedyne dobro, które należało chronić krwią. Jak możliwość przetrwania narodu w czymś więcej, niż w jakimś kadłubkowym Księstwie Warszawskim.
„Reparacje? A dobra, dobra dawajcie Moskalom, oni się Z NAMI NA PEWNO ROZLICZĄ, tylko tu podpiszcie układ graniczny”.
Czytałem sobie milion lat temu reportaże Kisielewskiego z podróży na Wrocław i Szczecin w początku lat pięćdziesiątych. Pisał wtedy o marnowanym potężnym potencjale tych miejsc z tego względu, że ludzie świeżo po wojnie NIE WIERZYLI, że tam zostaną. Po traumie mordów i przesiedleń widzieli sytuację, jako tymczasową i malowali byle jak, oraz łączyli na sznurki. Rząd PRL robił wszystko, żeby upewnić ich w trwałości sytuacji. I robił wszystko, aby tzw. Ziemie Odzyskane były polskie w prawie międzynarodowym. I stąd tak skwapliwie zrzekał się reparacji (pomijając uniesioną brew generalissimusa).
Zastanawiałem się kiedyś, czemu? Czemu tak bardzo ci przebrzydli komuniści w rodzaju Gomułki czy Cyrankiewicza cisnęli na te układy dotyczące granic, czy zrzeczenia się w związku z tym reparacji?
Bo byli już po pobycie w ZSRR. Przed i w czasie wojny. Pozbyli się złudzeń. Byli, czy nie byli komunistami: wiedzieli już, że utrzymanie jak najsilniejszej Polski to nie jest nawet patriotyzm, tylko kwestia osobistego przeżycia. A mieli pod bokiem Polaków „z mianowania”: Bieruta, Bermana, Rokossowskiego.
Więc dla utrzymania bytu choć odrobinę niezależnego od Moskwy i dla niezarobienia kulki w potylicę w kazamatach Łubianki oddali reparacje za Ziemie Zachodnie. Lege Artis. W świetle praw rozmaitych. Wielokrotnie potwierdzając. Czyniąc zapisy. A przede wszystkim – czyniąc kartę przetargową z Ziem Odzyskanych.
I dlatego jakiekolwiek roszczenia wobec Niemiec za szkody wywołane II wojną światową są obecnie bez sensu. Dobre piętnaście lat temu napisała to oficjalnie Fotyga, ówczesny minister pisich praw niegramatycz… przepraszam zagrama… mazagra… no, tych obcych, wrażych spraw innych szatanów. Na interpelację jakiegoś wzmożonego moralnie posła.
Tadam! I teraz wchodzi pisia sekta na posyłki nadpobudliwego staruszka z Żoliborza i włażą, w swoim stylu, jeden po drugim, w ogromniastych butach klauna na bal debiutantów w Wiedniu, piszcząc przy tym gumowymi trąbkami. Dawajta nam tu! Sześć bilionów! Rok i półtora waszego budżetu – bo dla was to kwota nieznacząca, jak powiedział Prezes Wszystkich Prezesów – a on się wszak zna i wie, że w Niemczech złotówka po trzy euro chodzi.
Dadzą? Tu chciałbym przytoczyć powiedzonko jednego z moich dwóch ulubionych bratanków żony: „A taki chuj, jak słonia trąba”. Nie ma podstaw. Prawa, sensu, logiki, możliwości. Rozumu. Racji. Pomyślunku. Kminy.
A zatem po co to?
Pozwolę sobie przytoczyć dowcip, który znalazłem w netach. Na ćwierku koleś podpisał się Darek Ćwiklak - jeśli to jego, to szacun za dowcip!
„Te reparacje to polityczna wersja nigeryjskiego spamu. „Witaj, jestem Jarosław Kaczyński i mam dla ciebie sześć bilionów dwieście miliardów złotych od krewnych z Niemiec. Pieniądze są pewne, ale nie sprowadzę ich bez twojej pomocy. Za rok oddaj na mnie głos, a krewny z Berlina od razu zrobi przelew”.
Tak, dokładnie po to to jest. Dla zabełtania w głowach skurwerena szarej tęczy (no co, inna niedozwolona), do ponownego, setnego wstania z kolan. Te, Mati, ile to będzie kosztowało, te marne pińć tysięcy billboardów, że już mamy te sześć kwadrylionów od Niemców w kieszeni? Mniej, niż za te bilbordziki o 700 miliardach z UE, które wtopiliście? Więcej? A w cenie księżowskiej ziemi za hektar? Przy przepisaniu na żonę?
Co my tu… acha… ten tego… rozmarzyłem się, wiecie…
Nasza parszywa zmiana tak bardzo boi się odkrycia kulisów własnej działalności, że nagle spostrzegła, że może przegrać wybory. Ojejejej. No cóż to za demokracja, kiedy można przegrać!
A mechanizm jest prosty. Psychologicznie wyjaśniając prosty, rzekłbym. Otóż w euforii po zdobyciu władzy wygłodniałe hordy rzuciły się do władzy. Skutki było widać po czterech latach. I jakimś psim swędem i intryżkami Prezesa Wszystkich Prezesów (a także aktywnością narodowej szczujni TVP) udało się mimo wszystko jeszcze raz.
I te patafiany, te prostoty oderwane granatem od pługa uwierzyły - że to chyba na zawsze? No ale cóż się dziwić, jak tam u nich za guru chodzą Prezes, Ziobro albo Kowalski. I kradli dalej. Takie dość proste jednak organizmy. Żreć bez planu.
A nie, przepraszam. Plan jest. Nieskomplikowany, jak sam skurweren.
Obecna płaca minimalna oscyluje w granicach trzech tysięcy złotych. Tyle, ile tona węgla. I benzyna po osiem zeta. Za znienawidzonego Tuska płaca minimalna wynosiła jakieś tysiąc osiemset. Dramatycznie mało zważywszy na to, że tona węgla kosztowała w porywach siedemset złotych, a w dodatku była dostępna. A benzyna po cztery zeta z haczykiem – czujecie nostalgię?
Nie wiem, czy zauważyliście: sympatia ludzka zwykle (przynajmniej jeśli chodzi o kulturę masową) – jest po stronie bystrego złoczyńcy. Jeśli aż trzydzieści procent ludności Polski nadal popiera Zjedno… zjednoczoną… hatfu! – kłaczek – lewi… prawicę – to znaczy, że mają tę szajkę za bystrych. Ale nie można powiedzieć, że to działa w obie strony, niestety.
"Mata tu sześć biliardów do tych starych siedmiuset… eee… ile tam było? A kij, też biliardów i głosujta. Nikt wam nie da tyla, ila my wam obiecamy."
I oto sedno problemu. Oto jego jądro. Trzpień. Rdzeń i istota.
Ci ludzie wiedzą, że nagrabili sobie na tyle, że mogą długo nie wyjść z pierdla. A nagrabili sporo. Wierzcie mi, cicha willa Obajtka w cieniu tui to jest nic. Zrobią wszystko, żeby nie stracić. W końcu – czemu nie?
Skoro skurweren jest taki głupi? Jak rzekł niegdyś Don Mateo (ten od majętnej małżonki): „Ludzie są tacy głupi, że to działa. Niesamowite!”
Jetseśmy? Jesteśmy?!
No to macie skurwerenie poza siedmiuset miliardami na bilbordach jeszcze sześć panaprezesowskich bilionów. Furda tam, że będziecie palili w piecach oponami i chrustem: perspektywy są niedosiężne. Dlaczego? Ano dlatego, że musimy wygrać wybory, a musimy, bo inaczej trafimy do pierdla. A zatem pora naszczuć Zenka spod śmietnika. Ale na co? Na gejów już go mało obchodzi. Na aborcję też już trochę wypalone, wina Tuska zaczynają wzbudzać niesmak już nawet u mniej bystrych wyznawców, próby z Żydami i Czechami skończyły się boleśnie… co by tu… A, no jasne! „Fuer Deutschland!” Dawaj na Niemców! Jak Gomułka, u niego to działało!
Eeeech, Niemcy… paskudny kraj…
W latach osiemdziesiątych największy darczyńca w darach spożywczych netto. Kraj, który od dwudziestu lat nadkłada z nadwyżki budżetowej i płaci najwięcej do wspólnej kasy Unii, żeby z Polski był jakiś normalny członek UE. Nasz partner w UE i NATO. Kraj, który nas w te organizacje de facto wciągnął (nie bez własnego interesu). 80% eksportu z Polski idzie przez Niemcy. Kraj, który, patrząc realnie, jest naszym największym sprzymierzeńcem i szansą na przyszłość. Kraj, na życzliwe stosunki z którym należałoby chuchać i dmuchać i który jest nam przyjazny, jak nigdy chyba w tysiącletniej historii.
I co na to pisie ameby?
Dawajta nam tu całoroczny roczny budżet, co to dla was, Helmuty.
To już nie chodzi o żarciki z ławeczek patriotycznych w kolorkach ruskiej flagi. Nie chodzi o rządy patafian ze złodziejskim „patriotyzmem” w tle. Tu chodzi o spanikowanych kaczychsynów, którzy za bezkarność za dotychczasowe złodziejstwo sprzedali by własną matkę.
I stąd te „reparacje”. Dostaliście siedemset miliardów z UE, prawie, to teraz dostaniecie jeszcze sześć bilionów. Prawie. Zaraz po wraku. Tylko głosujcie. Głosujcie na nas. Bo wyjdzie, jak systematycznie robiliśmy was w bambuko. A to ani dla was, ani dla nas nie będzie miłe.
I jak tam, skurwerenie powstały z kolan? Smakuje 3.500 za tonę? Ale spokojnie. Zaraz nam pisi wprowadzą kartki, reglamentację, społeczne komitety kolejkowe pod kopalniami już działają, telewizja – hatfu! – „publiczna” donosi, że statek z wunglem wpływa do portu, jak niegdyś z cytrusami – PRL bis jak żywy. Ot, taka to i Polska Zjednoczona Prawica Rzeczpospolitej nam rządzi. Cóż więc się tu dziwić, że i pojazd po Niemcach jak żywcem wzięty z późnego Gomułki? Co by tu zrobić, żeby skurweren nie zorientował się w rozmiarach grandy i nie zagłosował wreszcie rozsądniej? I nie posłał parszywej zmiany do pierdla w roku przyszłym?
Ano wroga trzeba, wroga naszego pięknego żoliborskiego ustroju, a także wroga cnych obywateli, od starców po niewinne dziateczki. Geje już byli, to dawajmy teraz Niemców. A jak trzeba będzie, to i Szwedów za Potop (Krycha już coś o tem bredziła znad sałatki) i Niderlandy przez Zagłobę darowane przed sądy pociągniem. Takie to zabawy na rynek wewnętrzny, aby tylko publikę maksymalnie ogłupić, zaświecić jej w oczy w szczujni wirtualnymi bilionami, zamydlić gały, zamataczyć, zamateuszyć, zakurszczyć, bezczelnie kłamać i robić idiotyczną propagandę.
Tylko że to nie jest już tragikomiczne. Mamy terminal gazu skroplonego i możliwość sprowadzania go z Norwegii. Negocjacje prowadzimy TERAZ, w zupełnie już nowej rzeczywistości możliwości i cen, zamiast przez ostatnie lata. Ale nieeee, to jeszcze za mało, przecież nadal jest za łatwo, więc wychodzi biedny pajac, robiący za słupa faktycznie rządzącemu tym krajem Jarkowi i bredzi jakieś bzdury, jak to Norwegowie WINNI się z nami dzielić swoją forsą. W trakcie tych negocjacji! Jak nie podejrzewać, że to sabotaż? Bo jeśli nie, to jest właśnie ten sam głupi schemat: dla jakiegoś punkcika procentowego u ogłupianej tłuszczy płacić majątkiem i pozycją kraju. Bo to przecież nie z ich kradzionego idzie…
Trwa wojna Rosji z Ukrainą, na świecie narasta fala niepokojów i konfliktu, Putin otwarcie grozi światu wojną jądrową – a my w tym czasie, dla bezpieczeństwa dupsk złodziejskich polityków przed odpowiedzialnością za własne występki – szczujemy na jednego z najważniejszych sojuszników w NATO, najważniejszego w UE, i bezcennego dla przyszłości Ukrainy, a co za tym idzie także państw bałtyckich, naszego i całej Europy. I w dodatku robimy to bez sensu, bo zysk z takiego postępowania jest wyłącznie taki, jw.
To nie jest już powód do śmiechu, to nie jest tak żałosne, na jakie wygląda. To jest po prostu zbrodnia; to zdrada stanu prowadząca do pogorszenia pozycji Polski na arenie międzynarodowej w najgorszym możliwym po temu czasie, to próba kupczenia bezpieczeństwem i przyszłością Polski dla tych marnych nakradzionych fortunek „prawych” i „sprawiedliwych”, dla osłonienia ich oślizgłych krętactw, brudnych matactw i kłamstw, ich krzyczącej niekompetencji, głupoty i złej woli.
Ze strachu pisi przekręciarze są gotowi zarżnąć własny kraj działaniami, jak ze slapstickowej komedii.
Pozwolimy im? Pozwolimy?!
Gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom
rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom.
Tak. Wiem. Gałczyński napisał to pod koniec epoki stalinizmu. Bóg jeden wie, czy na fali schodzącej, czy wschodzącej. On, szalony poeta bez odpowiedzialności poza odpowiedzialnością za słowo, będąc przed wojną wyrobnikiem w pisemkach oenerowskiej dziczy, po wojnie w pismach dziczy stalinowskiej, biedny, wiecznie pijany anioł swojej sprzedajnej boskiej muzy mimo to – skażony był niestety niezmywalnym piętnem geniuszu. Zatem nawet w „produkcyjniakach” mimowolnie tworzył prawdę. Jak w tym wierszyku.
Nadszedł ten czas. Trzęsą się portki pętakom, puchną konta dziwkom do wynajęcia, nalewają się tłuszczem mordy ludzi bez skrupułów. Powoli dochodzimy do starej, cienkiej, czerwonej linii: tak długo był spokój, iż zapoznano głód, śmierć, hekatombę i ogień z nieba; tak długo było spokojnie, że ogół oswoił się z myślą, że ból zęba to nic takiego, skoro na razie nie boli. Wymarły pokolenia, które zaznały potopu i bólu zęba.
Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem tak naiwny, ani tak ograniczony, aby nie wiedzieć, że wojna jest wieczna. Była w Korei, Wietnamie, Kambodży, Sudanie, Jemenie, Rwandzie, Syrii, Afganistanie, Iraku, byłej Jugosławii, Czeczenii. Ale zawsze była w cieniu, na uboczu, nie śmiała być światową. Sto tysięcy ofiar? Dwieście tysięcy? Nadal bez wpływu na dynamikę światowych gospodarek i konstatację, że milion ofiar – to tylko statystyka.
Wszystko zmierzało ku lepszemu. Ponad siedemdziesiąt lat bez wojny światowej? Niezwykłe. Szalone wręcz. Rokujące.
Fukuyama pisał o końcu historii, a w pracach historyków nastąpiło rozważanie o tym, czy wchodzimy w nową, liberalną epokę. Po zlodowaceniach.
I co? Pstro.
Zaraza. Dwóch żyjących papieży. Antyszczepionkowa histeria. Powrót teorii płaskiej Ziemi. Kryzys gospodarczy napędzany do znudzenia tak samo, jak sto lat wcześniej. I stojąca u progu wojna światowa między tradycjonalistycznym blokiem zamordyzmu i liberalnym blokiem demokracji.
Ot tak, nagły powrót do średniowiecza z przebłyskami późnego hitleryzmu.
Nie jest jednakże tak, że ludzkość tak całkiem nie odrobiła lekcji historii. Chociaż to może źle powiedziane: ludzkość nie odrobiła, a historia non magistra vite est, bardziej: historia odrobiła lekcje za nas. Dała nam w swym szalonym cywilizacyjnym pędzie narzędzia, aby zmądrzeć. Narzędzia, jak to narzędzia, można je różnie wykorzystywać – skoro można mądrzeć, lepiej jest głupieć. I tak Internet jest wykorzystywany głównie do parzenia się i popuszczenia chuciom, szukania atencji i oglądania, jak jakiś facet wsadza sobie słoik w dupę. Do policzenia się idiotów: patrzcie, ilu nas jest mądrych, co nie spadają z krawędzi Ziemi!
Ale nie da się też nie zauważyć pozytywnych cech technologicznej zmiany. Może i oprogramowanie rozpoznaje twarze w chińskim tłumie przez kamery. Może i pomaga wprowadzać punktowy system za lojalność i nielojalność społeczną.
Ale pozwala też zebrać się do kupy przegranym, biednym, wygranym, bogatym, mądrym. Wszystkim.
Informacja jest jak piorun krystalizujący piasek. Rozchodzi się jak wirus w społeczeństwach totalitarnych. W społeczeństwach ery Internetu rozchodzi się jak fala tsunami, której nikt nie zatrzyma. Na naszych oczach palą się irańskie hidżaby, rosyjskie czołgi, reputacja Xena Li. Nie ma już świętości. Paradoksalnie to, co miało dać nam zniewolenie – daje nam wolność. Wolność przepływu informacji.
Studenci w Hong Kongu strzelają z łuków do jednostek specjalnych z dachów akademików. Młode dzielne kobiety palą hiżadby w Iranie i giną. Młodzi mężczyźni stają po ich stronie – i giną.
I wiecie co?
Tej fali już nic nie zatrzyma. Fali wolności, zachłyśnięcia się swobodą, otwarcia oczu.
Ona zmiata właśnie obecną Rosję, Iran, księcia Syrii.
Ale jak skończy się ten rachunek sił? Jak skończy się konfrontacja? Fali nic nie zatrzyma, ale czy nie popłynie ona dalej, aby rozbić się w zbędnych szczegółostkach, w małych animozjach, w wiecznie napędzanych przez satrapów nienawiściach?
Jacek Kaczmarski śpiewał słowa Jacquesa Brela o murach. Publiczność niesiona wolnościowym zapałem nie rejestrowała, że one w końcu rosną… rosną.. rosną…
Ale, no cóż.. Internet wykazał w sobie już tyle złych i poniżających cech, że pora w końcu na dobrą.
Kobiety w Iranie palą hidżaby.
Studenci na dachach akademików Hong Kongu strzelają z łuków.
Pali się ład satrapów.
Bo ludzie dojrzeli, że rzeczywistość społeczna jest WYŁĄCZNIE WIRTUALNA, a jeśli tak – to czemu na nią nie wpływać? Będzie więcej bohaterów i bohaterek. Będą ginąć pod kulami, granatami i miotaczami ognia.
Bo zaznali wolności.
Tej wolności. Wbrew hidżabom, sutannom, satrapom, idiotom, szaleństwom, stadnemu zbydlęceniu.
Internet zabrał nam godność. Wiarę w siebie. Swobodę.
Czas, by dał nam WOLNOŚĆ.
Czy mury jeszcze urosną? Czy jednak ludzkość choć odrobinę zmądrzała?
Otóż, drodzy widzowie: okaże się niebawem.
A u nas?
Reasumpcja
Kichnął biedaczek,
Nie przyszedł płaczek,
Lekarstw konsumpcja:
Cóż: reasumpcja.
Nie zdążył gamoń,
Błądzi tak samo,
W windzie, w pociągu
Reasumpcja w ciągu.
Za dużo opozycji
W wygranej pozycji?
Z dyktatu ferajny,
Czekamy sprzedajnych.
A wiecie, skurwiele?
Chętne wam pościelę:
Reasumpcji jam skory
Z ostatnimi wybory.
Ale na cóż to, po cóż, kiedy żyjemy w napiętej do granic fikcji?
Ufam Polakom. Nie zawiodłem się mając lat pięć.
Dziesięć.
Trzydzieści.
Nie zawiodę się i teraz. Faktem, jest, że za ambicję małej kaczki będziemy teraz płacić dziesięciolecia.
Ale to jest nic wobec tego, co w historii mieliśmy,
Czasem trzeba na jakiś czas zgłupieć, żeby ostatecznie zmądrzeć.
Bardzo łatwo śmiać się z tych głupich ruskich. O, jakże łatwo i przyjemnie! Co za matoły, co za ciemne mużyki, co za czerń plugawa: mnożą się po Internetach obrazki, jak wybijają koło sedesu dziury, żeby srać koło porcelanowego cudu, którego przeznaczenia nie znają…
Wszystko racja, wszystko prawda, aliści śmiech co nieco na wargach zamiera, kiedy zdać sobie sprawę, że wielu rodaków to ludzie w swej prostocie niemal tacy sami… I cóż, że znają sedes? Ot, osiągnięcie! Ale w wyborach politycznych, w prostym pomyślunku, w rachunku zysków i strat, w podatności na najbardziej cepem tłuczoną do łbów propagandę – takie same Waniusze i Igory Gorycznyje…
Powiecie, że przesadzam.
Tak?
Czterdziestomilionowy kraj w sercu nowoczesnej Europy znalazł nagle „zbawcę”. Już kij tam, że ten „zbawca” w dwóch różnych butach, mówi „inteljigencjom” i jego modus vivendi to motyw zemsty na przeciwnikach. Ale sam pomysł, żeby z jakiegoś korpulentnego gościa w podeszłym wieku o nieustalonej preferencji seksualnej robić niemal mesjasza – to jest pomysł właśnie na miarę tej „pansłowiańskiej” rosyjskiej mentalności, którą nam tak bardzo ruskie przez trzy ostatnie stulecia wpajali, że i prostemu ludowi w znacznej części wpoili.
Nie chodzi o to, jaka jest ta nasza nieszczęsna kaczka: chodzi o to, jaką pozycję zajmuje. Bo gdyby w miejscu tego ornitologicznego dziwa znalazł się nagle dwumetrowy blondyn o aparycji Richarda Gere i inteligencji Einsteina – nadal nie byłoby lepiej: żadna władza nie powinna być skupiona w jednych rękach.
Dlatego właśnie Churchill rzekł był niegdyś: demokracja, to paskudny ustrój, ale nic lepszego nie wymyślono.
Cóż może zrobić łebski nawet człowiek w amoku władzy totalnej?!
A co zrobi egotyczny bałwan…
Jest coś takiego jak empiria. Wkładamy rączkę w ogień – boli. Pragnienie mamy – pijemy. Proste, jasne, wyraziste. Bo rozciągnięte na minuty, godziny, dni.
Empiria historyczna spływa po nas, jak – nomen omen – po kaczce. Bo jest rozciągnięta na dziesięciolecia. ”Historia magistra vita est” – hahahaha, trudno znaleźć większą drwinę z rozsądku. Nie jest i nigdy nie była.
Tyle pokoleń walczących o demokrację – i nadal ta ponura szara masa, ta mierzwa, to ciemnota, która szuka swojego wodza, żeby jej zadał chomąto, paszę i dla własnych ambicji poprowadził na rzeź albo do kieratu.
Rok za rokiem.
Dekadę za dekadą.
Stulecie za stuleciem.
I co? My Polacy, złote ptacy? My nie to samo, co ruskie?
To jak to się stało, że po trzydziestu latach od obalenia komuny żyjemy w kraju, którym niepodzielnie rządzi jakiś JEDEN osobnik w krzywych bucikach, oficjalnie piastujący stanowisko posła? Jak to się stało, że na jego skinienie jest całe państwo, edukacja, tzw. „polityka historyczna”, geopolityczne miejsce Polski na świecie, gospodarka, a w końcu nawet język – i to nie tylko polityczny?
A czym to się różni od naszej telewizji – hatfu! – publicznej?
Śmiejecie się z tyrad Putina i Łżewrowa o NATO? A czymże to różni się od pomrukiwań Przestępców i Skorumpowanych o Tusku i Niemcach? Że skala nie ta? No cóż, tak krawiec kraje, jak mu materiału staje.
Każdy wariat z hysiem na władzę absolutną będzie szczuł ludzi na siebie. Bo tak się zarządza plebsem. Trzeba mu znaleźć wroga zewnętrznego i wewnętrznego. To elementarz znany od czasów rewolucji francuskiej, twórczo rozwinięty przez bolszewików: Putin jest o tyle nietypowy, że wskazuje zwykle wroga zewnętrznego.
Ale kaczka? Ten odrobił lekcje, wierzcie mi: nie tyle, że słuchał promotora marksisty Ehrlicha (zbyt płytki typ na ideologiczne konstrukcje wpływające na życie), ale wprowadza w czyn bogate doświadczenie życiowe: szczucie i intrygi prowadzą go w życiu do celu.
Czegóż jeszcze nie mieliśmy? Postaram się wyliczyć, ale to próba z góry skazana na porażkę, bo nie mam pamięci, jak prezes wszystkich prezesów -
lekarze, nauczyciele, pielęgniarki, internauci, sędziowie, opozycjoniści, profesorowie, adwokaci.
Ojej, nie ma tu kierowców ciężarówek, sprzątaczy i stróżów (upraszam o nie upatrywanie tu pogardy: zawodowo jestem kierowcą ciężarówki). Ano nie ma, albowiem to jest wyborczy target naszego miłego wodza nad wodzami: śmieciarz nie jest celem rewolucji, tylko jej narzędziem.
Ale są narzędzia i narzędzia.
Niektóre słabe i w ostatecznym rachunku zbyteczne, a niektóre więcej warte i warte poświęcenia tego i owego w tej partii zwanej szachami, jeśli mnie rozumiecie. Świnia bije króla.
I oto dochodzimy do sedna: jeśli idzie o przewagę systemów wodzowskich nad normalnymi, to jednym z wyznaczników jest fakt, że byle kretyn staje się bogiem. Nie ma narzędzi, które sprowadziłyby go na ziemię: ani wolnej prasy, ani wolnej opinii publicznej, ani rachunku ekonomicznego.
Jak sądzicie, czemu prezes Obsrajtek wykupuje prasę lokalną?
A teraz stan po klęsce rozumu:
Wiceministrem rolnictwa zostaje pan Kowalski. Musi nim zostać, bo trzeba mu w magmie spółek, ministerstw i innych synekur znaleźć miejsce. Że Kowalski jest panem dyrektorem z „Poszukiwany, poszukiwana” - i zna się na rolnictwie, jak świnia na gwiazdach? A co, jeśli się okaże, że nie odróżnia owsa od pszenicy? No i się okazało: w programie „Pieniądze, to nie wszystko” pokazał, że nie tylko w tym głąb. No ale cóż, z zawodu dyrektor…
Ale to jeszcze nic. Nasz nieomylny wódz i dyktator zrobił z „pana dyrektora” wiceministra rolnictwa, a mógł go zrobić szefem telewizji! Bo kto mu zabroni?
Ano pani Janina Goss. Znacie nazwisko? Nie znacie? To poznajcie, bo ta potężna pani właśnie zmieniła wam szefa propagandy.
Ta pani słynie z tego, że jest na tyle odkryciem naszego małego wodza, że przepisuje mu ziółka. Na nerwy, jak zgaduję.
I oto wszechwładny skurwiel z nadania samego wodza, najczarniejszy z jego diabłów, mistrz od „fur Deutschland”, sam Kurski mistrz propagandy z pasków TVP Info, ten sam sukinsyn, który od ośmiu lat robił wodę z mózgów ciemniactwu – poszedł od razu w odstawkę, bo:
Na biurko prezesa trafiła kaseta. Na której było nagrane, iż prezes Kurski powiedział: dopóki ja będę szefem TVP, dopóty nawet Jarosław Kaczyński nie zmieni mojego zdania odnośnie zwolnienia tego pana.
Puff!
I nie ma Kurskiego.
Takiego państwa chcieliśmy? Takiego?!
To nie chodzi już nawet o to, że rządzi Putin, Kaczyński, czy jakaś inna swołocz.
Chodzi o to, że rządzi wami ich EGO.
To chodzi o to, że jakaś nawiedzona baba, czy pierdolnięty typ mogą wam ustawić życie na całe pokolenia, boście nie wiedzieli, na czym polega demokracja, a za to wiedzieli, czyjego ego nie drażnić.
Różnica z Putiningradem?
Żadna.
Ot co.
A w ramach prezentu urodzinowego dla naszej małej księżniczki na koturnach, Władimira Władimirowicza Truciciela:
Putin
Trwają łamańce wciąż językowe
I człowiek prosty bez miar się wścieka,
Jaką dla katów stosować mowę?
To wścieka bardzo, kurwa, człowieka.
Kiedy się łamie okrucieństw skala,
I milion ofiar znaczy co setka,
Skala nam przekleństw nagle spierdala,
Bo nagle bluzgów stek, to jest betka.
Zatem najmilsi, głów już nie łamcie,
Nad tym jak nazwać akurat tego:
Że to jest Stalin, więcej nie kłamcie,
Bo mamy jak raz nie wąsatego.
Putler, czy Hitler Władimirowicz?
Na co to tworzyć neologizmy?
Adolf Władimir, czy Putlerowicz?
Ja was przepraszam – to idiotyzmy.
Na co używać te omówienia,
Moc trafną analogii nawet,
Na co się bawić w niedomówienia,
Kiedy wystarczy prosto zdać sprawę?
Po tym co zrobił, świat już zobaczył:
Nazwisko jego z dna wszechrynsztoków:
Nie piszcie „Putler” - Hitlera znaczy
I bez tych giętkich języka kroków.
Chcecie zbrodniarza? Oto ta groza:
„Stalin”, czy „Hitler” już martwe fiuty
Te porównania to zbędna poza,
Wystarczy przekląć po prostu „Putin”.